wyświetlenia
Wizyta w salonie fryzjerskim to chwila wytchnienia i relaksu. Inaczej było jednak w przypadku Martyny.
Martyna cierpi na genetyczną i nieuleczalną chorobę. Z pozoru przypomina ona łupież, ale w rzeczywistości nim nie jest. Jak tłumaczy, choroba nie jest zaraźliwa, ale nie każdy jej w to wierzy, o czym przekonała się właśnie podczas wizyty u fryzjera. Swoją historią podzieliła się z portalem Papilot.
„Od wielu lat mam ten problem, ale jakoś sobie radziłam”
Wystarczyło, że przed wizytą u fryzjera porządnie umyłam włosy i natłuściłam skórę głowy. Coś tam się nadal sypało, ale niewiele i jeszcze nikt nie zwrócił na to głośno uwagi. Do wczoraj.
Poszłam na umówioną wizytę do innego salonu, niż zwykle. Z polecenia, więc byłam dobrej myśli. Usiadłam na fotelu, żeby ustalić, czego oczekuję i wtedy ona zaczęła poruszać moimi włosami. Zobaczyła białe łuski. Szybko zabrała mnie do mycia.
Włosy jeszcze nie wyschły, a tu znowu biały śnieg się sypie. Wtedy usłyszałam, że mnie nie obsłuży.
Ona nie wie, co to, bo na zwyczajny łupież to nie wygląda. W rękawiczkach nie pracuje, a dotykać nie chce. Wtedy spokojnie jej tłumaczę, że faktycznie to nie jest łupież, ale łojotokowe zapalenie skóry. Wtedy zrobiła jeszcze większe oczy i zaczęła nerwowo szorować ręce.
Usiłowałam wyjaśnić, ale bez skutku.
Uspokoiłam ją, że to choroba genetyczna. Nieuleczalna, ale też nie jest zaraźliwa. To po prostu przesuszony naskórek, który się łuszczy. Nie ma się czego bać i brzydzić. Co ona na to? Nie dała się przekonać. Stwierdziła, że pierwsze słyszy i nie chce mi zaszkodzić.
Poczułam się upokorzona.
W rzeczywistości po prostu się brzydziła. Widziałem jej minę i słyszałam szepty do współpracownicy. Kobiety w poczekalni widziały to zamieszanie i patrzyły na mnie, jak na trędowatą. W życiu nie zostałam tak upokorzona.
Nie wiem jakim cudem można być fryzjerem i nie mieć pojęcia o chorobach dermatologicznych. Chciałam odetchnąć na fotelu, a zostałam zmieszana z błotem.
Martyna”
Źródło: http://polubione.com
Rozmowy na Facebooku